.............
... sprzątałam taką szufladę, w której to zawsze jest bałagan, choć sprząta się tam wielokrotnie częściej niż w innych .... szufladę, do której wkłada się wszystko i wszystko można w niej znaleźć .... na dnie leżały kolczyki, z którymi wiąże się urocza historia z biwakowych czasów kiedy to po piwo chodziło się ze słoikami lub garnkami, żeby nie płacić kaucji za kufle no i żeby ilości starczały dopóki słońce leniwie nie zaczynało przedzierać się przez gęste igliwie i zaglądać do namiotów ....
....było nas trzy ... właściwie jest do tej pory ...choć czasu jakby mniej ....
...blondynka ...szatynka i brunetka .... jedna zwiewna i powabna, druga zwiewność znała tylko z obserwacji sukienek na wietrze a trzecia wiatrem czesana na głowie i w głowie .... ale poczucie humoru miałyśmy jednakowe, znałyśmy się jak łyse konie .... spojrzeniem potrafiłyśmy wytłumaczyć sobie definicję kardiomiopatii ....
..... w zielonym namiocie obok mieszkał ojciec i dwóch synów ... łowili ryby, opalali się, pływali łódką ... z zaangażowaniem przyrządzali posiłki i biesiadowali do późna w nocy .... podobała mi się ta symbioza „jednego gatunku” .....
.... któregoś ranka obudziłam się z uczuciem tony na jednym uchu .... przy lusterku przeżyłam szok ...dolny płatek ucha przypominał śliwkę węgierkę .... kolorem i wielkością ..... do dziś nie wiem, jak to się stało .......ale zapięcie od kolczyka zmieściło się pomiędzy jedną a drugą stroną dziurki w uchu .... nigdy wcześniej i nigdy później tej przyjemności już nie miałam ....
... nie sposób było to wyjąć, ruszyć i cokolwiek jakkolwiek .... PKS (uwielbiam to słowo) najbliższy do pobliskiego miasteczka -jakieś 4 kilometry przez las, nie wiadomo, o której ....
...zapadła decyzja .... ojciec i dwóch synów ....
.... jeden jak mnie zobaczył to wziął na ręce i zaniósł do samochodu ( do dziś nie wiem dlaczego, bo nogi miałam w porządku).... zawiózł na pogotowie, cierpliwie czekał, aż lekarz skończył 30 sekundowy zabieg, wykupił receptę .... i zaprosił na śniadanie .... on w dresach, ja w dresach ... taka całkiem soute .... i nieuczesana .... małe miasteczko budzące się ze snu ... rześkość po nocnym deszczu .... ziewające słońce ....
.... w piekarni kupił jeszcze ciepłe bułki ... w sklepie kefir ....
...usiedliśmy na jakiejś ławce a on najzwyczajniej w świecie mnie pocałował ... tak normalnie, naturalnie ..... jakby całował mnie od miesięcy, jakby jadł sześćdziesiąte ósme śniadanie ze mną, jakby nosił mnie na rękach nie tylko dosłownie i nie tylko raz .....
... następny tydzień to jedno z tych wspomnień łaskoczących przy oddychaniu ....
.... pewnego pięknego.... poszłyśmy na poziomki ...kiedy wróciłyśmy nie było zielonego namiotu .... na moim materacu leżał zeszyt, w którym bazgroliłam jakieś myśli i wiersze ...a na zeszycie kolczyk, który oddał mu lekarz, a o którym zupełnie zapomniałam .....
.... nie było mi ani smutno , ani przykro ... tylko czułam się jakaś taka zawiedziona..... rozczarowana może ....bo chyba nie takiego pożegnania oczekiwałam ... jednocześnie zaniepokojona ..... bo czyż to możliwe, że bez słowa tak ....? .....nijak ... że coś się stało może .....
....... po roku chyba spadł mi zeszyt z bazgrołami, otwierając się na ostatniej stronie ..... „musimy natychmiast jechać, mama miała zawał .... zadzwoń proszę ....odezwij się .... nawet nie wiem gdzie Cię szukać .... nie mogę dłużej czekać” ......
...... nie zadzwoniłam ....było za późno ....